W ostatnich dniach palma pierwszeństwa w kategorii: liczba napisanych i opublikowanych wpisów zdecydowanie należy się Michałowi. Mam jednak nadzieję, że niektórzy z Was jeszcze pamiętają o moich trudnych przygodach związanych z ekstrakcją dolnej piątki i metodą leczenia zębodołu, nazwaną przez dentystę “strzyżeniem trawnika” :).
Choć mi osobiście wydawało się, że wszyty sączek jodowy będę nosić bardzo długo (ze względu na faktycznie sporą dziurę po wyrwaniu zęba, koagulację dziąsła i odsłoniętą kość), nadszedł w końcu taki dzień, że dziąsło się nieco odbudowało. Zgodnie z teorią zaprezentowaną mi na początku leczenia przez dr. Nieckulę – sączek stopniowo wypychany był przez narastającą śluzówkę i mógł zostać całkowicie usunięty. Okazało się jednak, że dziąsło nie odbudowało się całkowicie i kawałek kości (przy lewej dolnej czwórce, całkiem spory) nadal nie był zakryty. Jak się później okazało, wytworzył mi się tzw. martwiak kostny :/ (nie mylcie tego z martwicą kości). Dr Nieckula już w trakcie wizyt kontrolnych, które odbywałam na początku co 2-3 dni, a później raz w tygodniu (w sumie 2 miesiące) sygnalizował mi ten problem. Uspokajał jednak, że i na to jest rada – mianowicie: uszczypnięcie dziąsła w znieczuleniu, aby pobudzić je do wzrostu. Ja oczywiście obawiałam się tego “szczypania”. Moja koleżanka, doktoryzująca się w zakresie inżynierii biomedycznej, dodatkowo dolała oliwy do ognia i uświadomiła mi, że w profesjonalnym nazewnictwie nie ma rozróżnienia na “zabieg” i “operację”, gdyż każde naruszenie tkanek już nosi nazwę “operacja”. Zatem – po wszystkich perypetiach – czekała mnie jeszcze operacja dziąsła ;).
Podczas ostatniej wizyty kontrolnej poprosiłam o dokładne wyjaśnienie, na czym owo szczypnięcie ma polegać. Okazało się, że czeka mnie:
- Znieczulenie
- Nacięcie dziąsła
- Spiłowanie kości
- Szycie
Dodatkowo, na czas zabiegu wskazane jest zdjęcie dolnego łuku aparatu. Oczywiście w ogóle mi się to wszystko nie podobało, zostałam jednak pouczona, że z niewygojonym zębodołem chodzić nie można. Umówiłam się więc na dwie wizyty ortodontyczne, w odstępnie dwóch tygodni, aby pomiędzy nimi rzucić moje zmasakrowane dziąsło na pożarcie stomatologicznym chirurgom ;). Ponieważ jednak – co powtórzę – nie byłam chętna do zdejmowania aparatu i do poddawania się całemu zabiegowi, postanowiłam skorzystać jeszcze z konsultacji doktora, który wcześniej wykonał u mnie koagulację. Liczyłam, że zaproponuje mi wykonanie zabiegu bez zdejmowania aparatu, a nawet jeśli miałby zostać zdjęty – to zdjęcie aparatu i zabiegu w jednym budynku będzie prostsze – chociażby z uwagi na zgranie terminów i brak konieczności przemieszczania się z jednego końca Warszawy na drugi.
Pan doktor potwierdził jednak słowa doktora Nieckuli: zabieg jest konieczny i trzeba spiłować kość i lekko rozkrwawić dziąsło, aby pobudzić je do wzrostu. Cień nadziei pojawił się jednak, gdy uzyskałam propozycję, że można to spróbować zrobić bez zdejmowania aparatu. Chyba pomyślałam wtedy, że być może zabieg będzie mniej inwazyjny ;). Usłyszałam jednak również, że jeśli to nie pomoże, to konieczny będzie – UWAGA – przeszczep kawałka podniebienia do zębodołu…. Pewnie wyobrażacie sobie moją reakcję na taką propozycję :(.
Oczywiście, nie mając nic do stracenia, zdecydowałam się na piłowanie martwiaka w znieczuleniu. Zabieg trwał może z 7 minut. Dostałam znieczulenie, dzięki któremu absolutnie nic nie czułam. Słyszałam tylko znane, lecz bynajmniej nie lubiane dźwięki, obracającego się wiertła, które piłowało moją odsłoniętą kość (dokładnie tak, jak przy borowaniu zębów). Na koniec dostałam bardzo ciekawy gazik samorozpuszczający się, aby zatamować krwawienie. Warto dodać, że dziąsło nie zostało zaszyte, ale też nie krwawiło specjalnie mocno.
Gazik w swej konsystencji przypominał mi zielone glony, jakie czasami wyciągałam z jezior 🙂 Trudno było go wieczorem wypluć, gdyż po około 8 godzinach nagle, dosłownie w kilka minut, uległ samounicestwieniu – faktycznie się rozpuścił. Tymczasem moje dziąsło wyglądało nienajgorzej, było jednak nieco bardziej poszarpane. Szczerze mówiąc po kilku godzinach zmiana była na tyle niewielka, że nadal bałam się, że jedyną opcją dla mnie jest przeszczep kawałka podniebienia….
Kontrola została wyznaczona na za 2 tygodnie. O tym, jakie były efekty wykonanego zabiegu napiszę Wam już niedługo 🙂